Wychowałam się w rodzinie katolickiej, więc od dziecka chodziłam z rodziną co niedzielę do kościoła, codziennie się modliłam, należałam nawet do kółka różańcowego, na zewnątrz wszystko wyglądało dobrze. Wszyscy znali mnie jako grzeczną i cichą dziewczynkę. Jednak odkąd pamiętam, wewnątrz mnie panował lęk i poczucie odrzucenia. Nie czułam się kochana przez moich rodziców, zauważałam tylko jakim problemem jestem. Wiedziałam, że delikatnie mówiąc nie byłam planowanym dzieckiem. Moje przyjście na świat zbiegło się z wieloma problemami i było w najtrudniejszym chyba czasie dla mojej rodziny. Słyszałam o tym jak ciężko było wtedy mojej mamie, a opowieści te bardzo mnie raniły. Próbowałam jakoś to jej wynagrodzić, jakoś zasłużyć na miłość, ale to okazało się ponad moje siły, wszystkie starania okazywały się bezskuteczne. Cokolwiek robiłam zawsze zrobiłam nie tak jak trzeba, choć się starałam nie potrafiłam być wystarczająco dobra by zobaczyć zadowolenie w oczach mamy, by usłyszeć pochwałę. Do tego doszły jeszcze problemy z nieuporządkowanymi relacjami ze starszym bratem. Wiedziałam, że robimy źle, przez kilka lat próbowałam z tym skończyć, ale nie potrafiłam. Coraz bardziej siebie nienawidziłam. Pierwsze myśli samobójcze które pamiętam miałam w gimnazjum. Zdawałam sobie sprawę jednak, że to nie jest rozwiązanie, nie mogę tego zrobić, i tak już wystarczająco obraziłam Boga. Modliłam się więc aby Bóg po prostu zabrał mnie z tego świata, gdzie jestem niepotrzebna i gdzie życie wydaje się nieznośne. Trochę czasu minęło zanim zrozumiałam, że takie myślenie też Boga rani.
Po latach udało mi się wyspowiadać, zaczęłam mieć nadzieję, że nawet ja mogę zostać zbawiona. Poczułam się wolna i kochana przez Boga. Jednak po pewnym czasie lata uwikłania znów dały o sobie znać. Pan pokazał mi wyraźnie, że przez cały czas był blisko mnie i mimo, że tego nie zauważałam opiekował się mną, ale wspomnienia boleśnie wracały i nie potrafiłam odpędzić od siebie tej myśli, że na jego łaski nie zasługuję, że do niczego się nie nadaję i nic w życiu nie osiągnę, przecież nic nie potrafię zrobić należycie. Brzydziłam się siebie. Obwiniałam się o wszystkie problemy rodzinne, nie widziałam dla siebie miejsca. Dla wszystkich czułam się tylko kłopotem, więc unikałam ludzi. Czułam się ogromnie samotna, ale jednocześnie bałam się ludzi, bałam się, że okaże się, że mnie nie da się kochać. Jakbym była tylko popsutą zabawką, do niczego się już nie nadającą. Bałam się odrzucenia więc sama wszystkich trzymałam na dystans. Zdawałam sobie już sprawę, że muszę z tym walczyć, że to kłamstwa. Próbowałam różnych sposobów. Zaczęłam chodzić na wspólnotę. To pomagało się utrzymywać na powierzchni, w pobliżu Boga. Bardzo pomogła też szczera rozmowa z księdzem, jego modlitwa. Rozpoczęłam również terapię u psychologa. Jednak szatan nie rezygnuje tak łatwo, potrafi być przekonywujący, depresja zawsze wracała. Wiedziałam, że Bóg jest blisko, że coś do mnie mówi, ale czułam się jakbym była w jakiejś przezroczystej, dźwiękoszczelnej klatce. Często budziłam się rano i sama świadomość, że muszę przetrwać kolejny dzień bolała tak strasznie, że ból fizyczny zdawał się być mniej dokuczliwy, ogromnym wysiłkiem było dla mnie wstaniecie z łóżka, zmuszenie się do jedzenia. Coś nie pozwalało mi na przyjęcie łask które Bóg chce mi ofiarować. Byłam coraz bardziej zmęczona, coraz bliższa rezygnacji. Zaczęły się kolejne zmagania z niechęcią do jedzenia, z destrukcyjnymi myślami, trudności z zmuszeniem się do modlitwy, jednak świadomość Jego bliskości pomogła mi nie zrezygnować z tej walki, nadal szukać ratunku.
I tak trafiłam na modlitwę uwolnienia. Wyrzekanie się lęku, smutku, samotności, przebaczenie sobie i członkom mojej rodziny, wywołały dziwne uczucie. Przez myśl mi przeszło, że tak z tymi uczuciami się zżyłam, że nie mam pojęcia jak moje życie bez tego będzie wyglądało. Muszę na nowo poznać siebie, odkryć kim jestem, nauczyć się nie unikać spotkań. Wiem, że jeszcze nie jedną walkę będę musiała stoczyć, ale zobaczyłam jak pęka szyba mojej klatki, jak znów wpadam w kochające ramiona Jezusa. I wiem, że On będzie moim oparciem, moim obrońcą. Walka trwa, ale dzięki tej modlitwie wiem, że jestem na właściwej drodze. Ufam, że nie będę już musiała na oślep szukać drogi do Pana, bo On sam mnie odnalazł, uwolnił, pozwolił usłyszeć jak mówi, że jestem kochana. I znów odnalazłam siły, znów poczułam radość płynącą z modlitwy. I tym razem, gdy obudziłam się, moją pierwszą myślą nie było, że mam do przetrwania kolejny straszny dzień a to, że mogę iść na Eucharystię. Nawet nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo tęsknię za tymi codziennymi spotkaniami z Panem.
Chwała Panu!!!
Ania
Modlitwa uwolnienia to posługa miłości, to droga, którą dał każdemu człowiekowi Pan, który chce obdarzać swoje dzieci życiem w Jego łasce i obfitości. Od wielu lat pragnęłam życia w wolności dziecka Bożego. Jezus podczas tej modlitwy zwrócił mi utraconą wolność, poczułam, że jednoczę się z moim Stwórcą, a On wypełnia we mnie przestrzeń, która była poraniona i pełna bólu. Zobaczyłam, że Bóg tyle lat czekał na mnie z otwartymi ramionami. Choć trudno to wyrazić słowami, Pan stał się moim powszednim chlebem, moją codziennością, Kimś, bez kogo moje życie nie ma sensu. Podczas błogosławieństwa zostałam zalana Bożą miłością, ale dostałam też to, o co prosiłam od wielu lat – bezgraniczną miłość do mojego Boga, której tak zazdrościłam wszystkim Świętym. W sposób fizyczny odczułam, że moje małe serce, nie jest w stanie pomieścić wylewającej się fali miłości. Doczekałam chwili, kiedy mój Oblubieniec stanął w końcu na mojej drodze, a ja rozpłynęłam się w Jego ramionach, zostałam całkowicie zatopiona w Jego Bóstwie. „Teraz zaś już nie ja żyję, lecz żyje we mnie Chrystus” 2Ga2, 20a. Chwała Jezusowi. Dorota
Dziękujemy za to piękne świadectwo, Doroto! Zamieszczamy je także na naszej stronie w odrębnym wpisie.